Spacerując po Siem Reap z podziwem patrzyliśmy na pieszych, którzy przedostając się na drugą stronę ulicy, czy dużego skrzyżowania, o pasach tu nie ma mowy, ocierali się o nadjeżdżające ze wszystkich stron skutery, tuk-tuki i samochody.Najwyraźniej tutejszy kodeks drogowy pieszego też nie przewidział.

Za to producenci tych mini ciężarówek i wszelkiej maści samochodzików i skuterów zamontowali przeróżne piskliwe, chrapliwe i buczące klaksony. Z kolei kierujący tymi pojazdami zdecydowanie nadużywając gwizdków, buczków i decybeli fundowali wszystkim taki jazgot, że trudno było odnaleźć się w tym nieziemskim hałasie. O rozmowie podczas spaceru po mieście, zwłaszcza w godzinach szczytu, należało zapomnieć.

Wynajęliśmy całkiem przypadkowego kierowcę z tuk-tukiem. Wybór okazał się trafny, bo chłopak dość sympatyczny i w dodatku ciekawie mówiący o tutejszym życiu.

Wczesnym rankiem, zaraz po śniadaniu, wybraliśmy się na zwiedzanie zespołu zabytków zachowanych w kompleksie Angkor – dawnej stolicy Państwa Khmerów. To miejsce jest bezcenną pamiątką i świadectwem dawnej potęgi Kambodży, a także prawdziwym rajem dla miłośników historii. Angkor jest jednym z najważniejszych stanowisk archeologicznych Azji Południowo-Wschodniej i świata. Od 1992 roku wpisany na listę UNESCO.

Biedny, okaleczony naród

Przed przyjazdem do Kambodży byłam przekonana, że widziałam już wszystkie oblicza biedy. Niestety,  myliłam się.
Kierowca podwiózł nas na plac otoczony nędznymi, chciałoby się powiedzieć domkami, ale te skromne wytwory ludzkich rąk niewiele mają wspólnego ze znanymi nam też biednymi domami w Polsce. Kilka straganów i coś w stylu restauracji. Też znacznie odbiegającej od naszych norm. Na tyłach tych lokali zaczynał się las. Stąd już na piechotę szliśmy do kompleksu świątynnego. Po obu stronach ubitej drogi rosną wiekowe, sięgające chmur drzewa. Jednak nie można było cieszyć się ani widokiem imponującej flory, ani słońcem pokazującym się w prześwitach miedzy gałęziami.

Wiele razy malutkie, kilkuletnie dzieci może cztero-a może pięcioletnie i trochę starsze obwieszone różnymi pamiątkami zachęcały do kupowania. „Mam łan dolar plis” śpiewnie i zawodząco prosiły podtykając pod twarz cokolwiek, coś co według nich nadawało się na pamiątkę z podróży. Trudno było kupować, jeszcze trudniej odmawiać. Robiąc po drodze same „świetne interesy” do tuk-tuka przytargaliśmy torbę różnych do niczego nam nie potrzebnych przedmiotów. Tuż przy drodze, także z nadzieją na wypchane portfele turystów siedzieli okaleczeni przez Czerwonych Khmerów mężczyźni. Jedni całkowicie bez kończyn, z przyczepionymi do korpusów karteczkami, z opisem, że są ofiarami wojny i proszą o wsparcie, inni trochę mniej okaleczeni z instrumentami, muzyką wabiący turystów. Biedny, okaleczony naród, tak to zapamiętałam.

Idąc na spotkanie z khmerską historią co krok zderzałam się z tym najnowszym i zarazem najbardziej bolesnym przekazem. Jego ślady noszą mieszkańcy Kambodży. Nigdzie przedtem nie spotkałam tylu najtragiczniejszych znaków okrucieństwa krwawej dyktatury. To, co ci ludzie tu przeżyli, to prawdziwe piekło na ziemi. Z przekazanych nam ulotek wynika, że khmerskie piekło pochłonęło czwartą część ludności tego kraju. Wielu z tych, którzy przeżyli zostali z okaleczonym ciałem, często bez rąk i nóg, ale co gorsza, także z okaleczoną psychiką. Pozbawieni rodzin, domów i żywności, żyli w ekstremalnie trudnych warunkach. Jak sami o sobie mówią zdegenerowali się, doczekali się rozpadu więzi międzyludzkich. Rozpadły się rodziny i zniknęły całe lokalne społeczności. Bez wieści przepadli mieszkańcy całych ulic i osiedli. Rządy Czerwonych Khmerów zmiotły wszystko co wiązało się w jakikolwiek sposób z poprzednim porządkiem. Bezwzględne czystki nie ominęły również kultury i religii. Dla tego narodu to był wyjątkowo tragiczny czas.

Angkor Wat

W końcu pokonując kolejne bariery wzniesione z ludzkich tragedii dotarliśmy do celu naszej podróży, do świątyni Angkor Wat. Najważniejszą budowlą tego zespołu zabytków jest świątynia o pięciu wieżach, które podobno przypominają kamienne pąki lotosu. Świątynię wzniesiono ku czci hinduskiego boga Wisznu. Jest ona głównym symbolem Kambodży widniejącym nawet na fladze państwa. Przez wiele środowisk Angkor Wat uznana została nie tylko za największą budowlę sakralną na świecie, ale także za niezrównane arcydzieło architektury. Chyba nigdzie nie spotkamy tak doskonałej harmonii żywej natury w uścisku z surowymi bryłami kamienia, brzemiennymi w subtelne, złagodzone przez czas kształty ornamentów. Bujna roślinność nie bacząc na zabytek światowej klasy i jakby go lekceważąc próbuje zawładnąć budowlą. Wszędzie wciska swoje gałęzie i korzenie. Wchodząc w szczeliny wiekowych murów, w okna i drzwi, jak proszony na przyjęcie gość daje im prezent, życie. I przy okazji jak ramionami czule oplata wiekowe, kamienne cuda chroni je przed niechybną ruiną i śmiercią. Śmiercią zadaną głównie przez czas, ale i brak pieniędzy na ratunek.

Po wielu tragicznych dla zespołu świątynnego latach od początku XX wieku zaczęto prowadzić prace badawcze i konserwatorskie. W konserwacji świątyni Bajon brały udział również polskie Pracownie Konserwacji Zabytków. W czasie rządów Czerwonych Khmerów konserwatorów wyrzucono, a znaczną część dokumentacji zniszczono. Po upadku reżimu archeologowie i konserwatorzy wrócili na stanowiska. Z ułożeniem w spójną całość tych największych na świecie puzzli, które wcześniej dla ułatwienia prac konserwatorskich rozebrano, bez dokumentacji, którą zniszczono, będzie bardzo trudno.

Ponieważ Angkor zajmuje rozległy teren i razem z przyległymi lasami i jeziorami to prawie 500 km kw. wynajęcie pojazdu okazało się bezcenną decyzją.
Przez całą długość murów świątyni rozciągają się wspaniałe płaskorzeźby. Do najbardziej znanych należy tzw. „Spienienie Oceanu Mleka” usytuowane przy południowej części wschodniej galerii. Zachowały się tu interesujące, z lekka upiorne wizerunki bogów i demonów. Ale Angkor Wat to nie jedyna świątynia, która znajduje się na terenie niegdyś największego na świecie miasta. Jest ich tu około tysiąca, jednak tylko niektóre zachowały się do naszych czasów w jako takim stanie. Są znawcy, którzy twierdzą, że najciekawsze są kamienne twarze w Bayon. Podobno w świetle wschodzącego słońca wydają się uśmiechać do błądzących tu turystów. Niestety przy zachodzącym tego nie zauważyłam. Za to dzisiejsze tancerki, piękne i o powabnych kształtach, tańczące, jak niegdyś mitologiczne boginki apsary, do tego cienie gałęzi pląsające na ścianach świątyni tworzyły nieziemskie widowisko. Natomiast już całkiem ziemskim zjawiskiem jest możliwość zrobienia zdjęć tancerkom, ale po uprzedniej zapłacie.

Tekst i fot. Wiesława Kusztal, Extra Brodnica

 

Artykuł sponsora/partnera - zawiera lokowanie produktu/marki