Na szpitalnym korytarzu mijam skuloną kobietę z chusteczką na głowie. Przeszłam kilka kroków i uświadomiłam sobie, że uśmiechnęła się do mnie. Zawróciłam. No tak, to ta sama osoba. Kiedyś radosna i tryskająca energią. Dziś szara, bez wyrazu. Mariola?

- Nie przejmuj się. Nie ty jedna mnie nie poznałaś. Ja  też siebie nie poznaję. W sumie powinnam się przyzwyczaić do myśli, że choroba i śmierć nie wybierają tylko ludzi starych, którzy już swoje przeżyli. Dopadło i mnie. Wiesz,  trochę sama jestem sobie winna – mówiła moja znajoma.
- Chcę to nagrać i opublikować - powiedziałam.
Cisza. Długa, nieprzewidywalna.
- Tak, dobrze. Może to będzie przestroga dla innych, takich samych głupich jak ja. Mogłam się badać, tu na miejscu, za pieniądze, albo za darmo. Ale ja się nie badałam. Bo po co? Dziś żałuję. Ale,  niestety,  czasu nie da się cofnąć
- Co się stało – zapytałam.
- Co się stało? – udała zdziwioną. - Jestem chora. Dookoła jest tyle zbyt wczesnych śmierci, że  powinnam się z tym oswoić. Powinnam, a jednak, gdy lekarz pokazał mi wyniki i powiedział, że mam raka, to  nie mogłam w to uwierzyć. Jak to, ja? Czułam, jak cały świat wali mi się na głowę. Nie pytałam ani o stadium choroby, ani jakie mam szanse. Nie słuchałam co lekarz do mnie mówił. W głowie miałam jeden szum. Umrę? Już teraz? Wybiegłam z gabinetu z hukiem trzaskając drzwiami.   Wyładowałam  złość na drzwiach, na ludziach w poczekalni. Lekarz wybiegł za mną, ale nie chciałam z nim rozmawiać.
Wsiadłam do samochodu i pojechałam przed siebie. Nie wiem jak znalazłam się nad Wisłą, na  moście w Toruniu. Było już prawie ciemno.

Zatrzymałam się. Wysiadłam i podeszłam do balustrady. Paliła mnie twarz, piekły oczy. Mam umrzeć, ale przecież ja nie chcę przez to wszystko przechodzić. Nie chcę cierpieć, nie chcę być łysa. Jeszcze nie teraz. Chcę normalnie żyć. Czy to tak wiele? Normalnie żyć? Oparłam się o lodowate przęsło. Poczułam ulgę. Jak spod ziemi dochodziły do mnie głosy mijających mnie kierowców. Ktoś  wrzeszczał: zabierz ten samochód, ktoś inny, jak ci życie niemiłe to się utop. Utopić się? Może to jest wyjście, pomyślałam i dalej bezmyślnie gapiłam się w czarną wodę. Mimo, że w pamięci mam kilka dziur, to tego popołudnia nie zapomnę do końca życia.

- Czy ty naprawdę miałaś zamiar tak rozwiązać swój problem? Nie myślałaś o leczeniu, nie myślałaś o swoich bliskich?

- Nie, to nie tak. Chyba  nie chciałam skakać. Nie wiem. Stałam i płakałam. Nie czułam zimna. Nie czułam, że zaczął padać deszcz. Nie czułam chyba nic. Nie wiem ile czasu spędziłam na moście. Z zamyślenia wyrwał mnie kobiecy głos. To była  policjantka. Zapytała co się stało? Nie mogłam wydobyć głosu. Stałam jak słup. Zobaczyła, że z nosa leciała mi krew. Mówiła, że wezwie pogotowie. I wtedy oprzytomniałam. Pogotowie? Nie. Żadnych lekarzy. Na dziś mam dosyć lekarzy. A krew, to nic, pewnie się uderzyłam. Otarła mi twarz. Kazała wsiadać do samochodu, żeby  zjechać z mostu. Za kierownicą usiadł policjant. Stanęliśmy na chodniku. Chcieli dokumenty. Ale nie mogłam ich znaleźć. Policjantka.  Mówiła, że się znajdą, tylko spokojnie. Pewnie zostały u lekarza.
-  A u jakiego lekarza pani była – spytała policjantka. - Podałam nazwę przychodni i powiedziałam, że właśnie  dowiedziałam się, że mam raka.  Policjantka  zaczęła wypytywać  o chorobę, ale ja nie umiałam jej nic powiedzieć, poza tym, że to rak szyjki macicy. Skąd mogłam wiedzieć, przecież nie słuchałam lekarza. Za to policjantka miała dużą wiedzę na temat mojego raka. Jej starsza siostra kilka lat temu miała podobne rozpoznanie. Miała  małe dzieci. Natychmiast podjęła walkę o swoje zdrowie. Trochę to trwało, ale udało się. Od dłuższego czasu nie ma komórek rakowych.
- Pani też się uda - przekonywała policjantka. Jej kolega przyniósł z samochodu termos z kawą i kanapki. Wypiłam kilka łyków i jakoś tak poczułam się lepiej. Dokumenty też się znalazły. Policjantka zadzwoniła do swojej siostry. Podała mi słuchawkę. Pogadałyśmy chwilę. Opowiedziała o swoich doświadczeniach z lekarzami i szpitalami. Mówiła o chwilach bardzo trudnych. O walce z samą sobą i o tym, że nie oczekiwała od nikogo specjalnego traktowania. Mówiła, że to ona była wsparciem dla dzieci i męża.  Mówiła mi też, że zaczęła rozmawiać z Bogiem i że to On dawał jej siłę. Modliła się i prosiła nie tylko dla siebie, ale dla swoich bliskich. Nigdy nie zwątpiła, że wyzdrowieje.
- A ty masz nadzieję na wyzdrowienie?
- Tak. To siostra tej policjantki, natchnęła mnie nadzieją i przede wszystkim wiarą, że też mi się uda. Ona uświadomiła mi, że muszę walczyć.  Dobrze, będę walczyć. Zrobię wreszcie coś dla siebie. Ale postanowiłam, że nie powiem nikomu z czym walczę. Nie chciałam martwić dzieci, starych rodziców, ani męża,  z którym nie układało się najlepiej. Podejrzewałam, że zdradzał mnie z naszą znajomą. Bałam się, że w tej sytuacji na pewno mnie zostawi.

- No tak, ale co z twoim leczeniem?

- Do lekarza pojechałam dopiero po czterech  dniach. Chciałam jak najdłużej być w domu, z dziećmi. Odwiedziłam rodziców. Ponieważ czułam się dość dobrze, to zabrałam się za porządki. Przecież nie wiedziałam co będzie dalej.

- No właśnie co było dalej? 
- Podczas wizyty lekarz powiedział, że przede mną długa droga. Dostałam skierowanie na onkologię. Rodzinie powiedziałam, że załatwiłam sobie sanatorium. Ku mojemu zdziwieniu, było prościej niż myślałam. Na ten czas sprowadziła się teściowa i ona zajęła się domem. Dzieciaki cieszyły się, że z babcią będzie trochę luzu, a mąż, no cóż -  pewnie też był zadowolony.

 W szpitalu, po serii badań, dowiedziałam się, że czeka mnie najpierw dość rozległe leczenie chirurgiczne, później chemioterapia z radioterapią. Tam też uświadomiono mi, że gdy nowotwór jest wykryty we wczesnym stadium zaawansowania, to wielokrotnie większe są szanse na wyleczenie. Ja niestety na własne życzenie takiej dużej szansy już nie mam. Ale jest nadzieja. Wspiera mnie cała rodzina. Tajemnicę mojej choroby utrzymałam do powrotu do domu po operacji  i pierwszej chemii. Źle to wszystko znosiłam, okropnie wyglądałam, nie chodziłam do pracy. Musiałam powiedzieć.

- Żałujesz, że przez tyle czasu sama walczyłaś z chorobą?

- Dziś uważam, że to nie był najlepszy pomysł, ale wtedy nie myślałam racjonalnie Wiele wylanych w samotności łez i zazdrość, gdy do innych chorych przychodzili bliscy. Ja byłam sama. Brakowało mi tego, żeby ktoś potrzymał za rękę. Często oblatywał mnie strach co ze mną będzie, jak rozwinie się choroba. Bałam się, że  podczas mojego pobytu w szpitalu mąż wyniesie się do tej  „kociudry” i jak mnie zabraknie, to dzieci zostaną same. To był też mój wielki problem, z którym walczyłam.
Jedna z pacjentek widziała w jakim jestem stanie i mówiła mi, że taki ciągły stres  nie sprzyja zdrowieniu. Chyba miała rację, bo po tych nieprzespanych nocach źle znosiłam kurację. Byłam ciągle zmęczona. Rozdrażniona. Dopiero, kiedy powiedziałam w domu, że choruję, to poczułam ulgę i z dnia na dzień nabierałam sił i chęci do życia. Chęci, chęciami, a wyniki ciągle są złe, ale się poprawiają. Teraz jestem tu, w szpitalu, bo źle się czułam. Nie wiadomo,  czy  od żołądka, czy przeziębienie. Trzeba to obserwować. Lekarz jest w kontakcie z onkologią i razem ustalają jak mnie leczyć. Teraz wyszłam z sali bo czekam na męża. Przyniesie mi perukę. Opiekuje się mną jak nigdy dotąd. Jak wyzdrowieję…  Nie, jednak nie powiem, żeby nie zapeszyć, a poza tym muszę kończyć, bo już przyszedł. Ale proszę,  napisz koniecznie, że nie wolno tracić nadziei, bo inaczej całe życie i leczenie nie ma sensu.

Notowała: Wiesława Kusztal , Extra Brodnica

Artykuł sponsora/partnera - zawiera lokowanie produktu/marki